23x 24x
23*. Tak wyglądał kiedyś    
markiz de Castries
24*. Tak wygląda teraz miasto i port Castries,
St.
Lucia, West Indies

 

Reszcie ludzkości pozostał nasz markiz w pamięci głównie przez swoje słynne powiedzenie 'chciałbym potrafić spać szybciej' (Je voudrais dormir plus vite). Ot, taki mały Napoleon, który pomimo nawału pracy ani nie dostał burnoutu, ani nie wylądował w szpitalu na intensywnej terapii w stanie przedzawałowym, co więcej dożył sędziwiego wieku w latach Rewolucji Francuskiej i szalejącego Robespierre'a. A oni wtedy właśnie na takich arystokratów chętnie polowali. Markiz wiedział o tym i schronił się w Niemczech, gdzie uzyskał azyl polityczny i stamtąd walczył przeciwko krwawym rewolucjonistom francuskim.


Do portu w Castries przywożą regularnie wielkimi transatlantykami tak ze dwa tysiące nowych, spragnionych karaibskiej egzotyki turystów dziennie. Zawsze rano, po całonocnej żegludze.

Stoimy na kotwicowisku w Castries daleko od głównego toru wodnego, tak żeby tym transatlantykom specjalnie w drogę nie wchodzić.
Na ląd można się dostać jedynie pontonem.

 

25x 26x
25*. Targ w Castries                                                   
26. Ulica w Castries

 

Ponton to pojazd wodny, który musi jednocześnie stawić czoło dwom groźnym żywiołom: powietrzu (co jako tako funkcjonuje, po naklejeniu łatki przez fachowca) i wodzie, która nie powinna się do niego wlewać. Nasz ponton z tym drugim żywiołem nie za bardzo sobie radzi, woda wlewa się raźnie przez różne, niesprawdzalne na sucho nieszczelności. Na szczęście w inwentarzu Marcello jest łopatka do wylewania wody, którą teraz zawsze zabieramy ze sobą. Podczas podróży pontonem musimy dbać o to, żeby QIN <= QOUT (Q to ilość wody na wlocie przez dziury i na wylocie na łopatce).
Inaczej utoniemy.


Postanawiamy jechać na dwa razy, żeby pontonu za bardzo nie nadwyrężać. I żeby było szybciej; bo wtedy woda nie zdąży się wlać.


Na brzegu cumujemy do różowej szalupy, gdzie czaka na nas Peter.
Peter ma imponujące dreadlocki, długą siwą brodę, zmysłowy głos, niski jak Louis Armstrong i wygląda tak na 70 lat. Ponieważ prowadzi zdrowy tryb życia i wierzy w Boga, wygląda bardzo młodo, jak mówi.
Peter pyta się, czy wierzymy, że ma aż 59 lat. My nie wierzymy i prosimy go o popilnowanie naszego pontonu. My chcemy iść do miasta, na wielki targ w Castries. Będziemy tam mnóstwo zupełnie niepotrzebnych nam rzeczy oglądać, a niektóre z tych niepotrzebnych rzeczy prawdopodobnie kupimy. Taka jest kolej rzeczy.


Targ w Castries okazuje się rzeczywiście duży, jest mnóstwo straganów, na których barwnie ubrani tuziemcy z większą lub mniejszą energią sprzedają żywność, a na niektórych pamiątki.

Jesteśmy bardzo zadowoleni.

Sprzedawcy są jednak trochę znudzeni tłumami turystów z transantlantyków; dzisiaj rano przybił właśnie następny, 'Freedom of the Seas'. Nasze blade twarze nie budzą tutaj żadnej sensacji, na co skrycie liczyliśmy. Nieliczni tubylcy są na targu większą atrakcją, niż my. Chociaż oni kupują tylko żywność, pamiątki rzadko.

 

27x 28x
27. Transantlantyk opuszczający Castries                    
28. Ryby przybywające na targ w Castries

 

Z płaceniem nie ma żadnych kłopotów; przyjmowane są wszystkie chodliwe waluty: i euro, i franki szwajcarskie, i funty angielskie, a nawet ruble.

'To normalne, przecież nie jesteśmy w banku' mówi zupełnie poważnie Jola.


Jola wie o czym mówi. Wiele lat temu, w barwnej (broń Boże nie szarej, jak się teraz często mówi) rzeczywistości socjalistycznego PRL-u Jola prowadziła przez pewien czas wrogi klasowo (bo kapitalistyczny), ale przez klientów bardzo ceniony punkt sprzedaży lodów włoskich. Lody nazywały się włoskie, bo produkowały je włoskie maszyny Carpigiani. Taka maszyna była przez lata przedmiotem niespełnionych marzeń Joli, która musiała się zamiast tego zadowolić maszyną 'made in DDR'.

Maszyna z NRD produkowała mniej puszyste lody, niż maszyna włoska.

 

29x 30x
29*. Marzenie wszystkich wrogów klasowych:          
maszyna Carpigiani
30*. Bardzo niedaleko stąd ‚Kurczak’ sprzedawał lody

 

Ale produkowała pilnie, klienci byli zadowoleni, a my też. Nawet nie wiem kto bardziej. Powinniśmy więc byli nazwać ten punkt 'Lody niemieckie'. Rozważyliśmy jednak polityczne konsekwencje takiej nazwy: punkt z lodami był bowiem w Sosnowcu, a Sosnowiec w dawnej rosyjskiej części Polski, gdzie sympatie do niemieckości wyrażały się przeważnie tylko w różnych pomysłowych graffiti na szarych ścianach bloków z wielkich płyt, w rodzaju na przykład 'Bić faszystów z GKS-u Katowice'. I do tego ze dwie swastyki. Naturalnie faszyści z GKS-u Katowice, Zabrza czy Chorzowa nie pozostawali gorolom z Sosnowca dłużni i ozdabiali ściany swoich domów z wielkich płyt odpowiednią kontrapropagandą.


Bloki z wielkich płyt świetnie się do propagandy nadawały, bo były takie duże i bo było ich tak wiele. A poza tym nie należały do nikogo. Z natury rzeczy nikomu nie przeszkadzają napisy na objektach, które do nikogo nie należą.

 

31x 32x
31*. Mieszkanie w bloku: niespełnione marzenie wielu    
32*. Na zewnątrz te bloki do nikogo nie należały

 

Zaniechaliśmy więc tej pomysłowej nazwy, a nasz punkt nazywał sie dalej spokojnie i zupełnie apolitycznie 'Kurczak'.

'Kurczak' sprzedawał więc pilnie lody i przyjmował jako rekompensatę spore ilości bilonu w słoneczne dni i trochę mniej w deszczowe. Bilon trzeba było liczyć i rolować w starą gazetę, najlepiej nadawała się do tego niezapomniana 'Trybuna Robotnicza'.


Po czym wróg klasowy (czyli kierowniczka Jola) zanosił te rolki do pobliskiego banku PKO z intencją wymiany rolek na banknoty. Ale to nie było takie proste. Panie kasjerki w banku PKO nie były z reguły zainteresowane taką transakcją i wolały zamiast tego kontynuować inne, bardziej dla banku opłacalne operacje, jak np. picie herbaty (tylko czasami kawy, jeśli akurat rzucili kawę do pobliskiego PSS Społem), odsyłanie niepożądanych klientów do sąsiedniego okienka, czy też stanie w licznych kolejkach na mieście. Na przykład za wspomnianą już ‚Trybuną Robotniczą'. Zwłaszcza wydanie sobotnie było trudne do uzyskania, bo był w nim drukowany program telewizyjny na sobotę i niedzielę; stało się więc w piątki za gazetą często i bitą godzinę. Oczywiście w godzinach pracy, bo po pracy w ogóle nie było żadnych szans, żeby coś dostać. Wszyscy szefowie w państwowych przedsiębiorstwach wiedzieli o tym i tolerowali to stanie w kolejkach. Nie mogli ryzykować, że personel się obrazi i z pracy zwolni (były to socjalistyczne czasy pełnego zatrudnienia, a jak niektórzy to nazywali: ujemnego bezrobocia).

 

33x 34x
33*. Stało się za wszystkim, często w godzinach pracy                   
34*. Tu już nie było za czym stać

 

A poza tym w tych kolejkach szefowie sami stali. Albo kazali za siebie swoim podwładnym stać. Mieli wtedy więcej czasu na różne ważne narady, np. jak zwiększyć wydajność pracy w swoim zespole.


Najczęściej panie kasjerki z banku wysyłały Jolę z bilonem do sklepu mięsnego: ‚Proszę mi z tym bilonem do nas do banku nie przychodzić, niech pani idzie do mięsnego; oni tam stale bilon potrzebują' mówiła pani Krysia. I była to prawda. Ciągle zestresowane panie ekspedientki w sklepie mięsnym stale potrzebowały dużo bilonu i były transakcją wymiany zawsze zainteresowane. Potrafiły być również wdzięczne, co się objawiało czasami jakimś pozaprzydziałowo wygospodarowanym kawałkiem mięsa, czy wędliny.


Przy większym zapotrzebowaniu były jednak i panie z mięsnego bezradne. Ale służyły chętnie posiadaną znajomością branży: ‚Niech pani idzie do banku, do pani Krysi, ona ma rodzinę na wsi, potrafi i pół cielaka zorganizować'. I szło się do banku po mięso, a z bilonem do sklepu mięsnego. I kto tu może mówić o szarej PRL-owskiej rzeczywistości!

 

35x 36x
35*. Jak był towar w mięsnym potrzeba było        
dużo bilonu
36*. A w takiej sytuacji szło się z bilonem
do
jarzynowego

 

Udaje nam się targ opuścić po zakupieniu 4 kg martwych ryb, nieokreślonej ilości cebuli, pomidorów i mandarynek, przypraw karaibskich, mydełek siarkowych, kakaowych sztabek i innych koniecznie niezbędnych towarów. Mariusz kupił ptaszka plecionego z liścia palmowego. Właściwie nie chciał ptaszka kupować, ale sprzedawca chciał Mariuszowi ptaszka sprzedać. No i sprzedał.


Jesteśmy bardzo dumni z tego, że udało nam się nie kupić: drewnianej maczety z napisem 'St. Lucia', różnych T-shirtów z napisem 'St. Lucia', długopisów i mnóstwa innych fascynujących przedmiotów z napisem 'St. Lucia' (czasami dla odmiany pojawia się na fascynujących przedmiotach również napis 'Castries'). Nie kupiliśmy również żółto-zielono-czerwonej czapki z dreadlockami i z przodu i z tyłu. Przymierzaliśmy ją wszyscy, ale w końcu nikt nie chciał wyglądać jak bobsleista z Jamajki.


Pełni wrażeń i obładowani zapasami wracamy do naszego dzielnego pontonu. I do Petera z dreadlockami, który ma 59 lat.

Peter uważa, że każdemu człowiekowi, zwierzęciu, roślinie, a nawet martwemu przedmiotowi należy się respekt. Zgadzamy się z tym od razu. Respekt należy się dlatego, że to wszystko jest stworzone przez Boga. Szanując więc boskie produkty wyrażamy szacunek dla samego Stwórcy. I z tym argumentem trudno się nie zgodzić. Próbuję teorię Petera uzupełnić, twierdząc, że również wszystkie produkty stworzone przez Człowieka zasługują na respekt, bo są wynikem jego pracy i inteligencji. To się Peterowi trochę podoba, ale wątek religijny jest u niego jednak dominujący. Opowiada, jak wiele lat tu w Castries spędził (okazuje się, że całe 59) i jak w codziennych obowiązkach zawsze Bóg kierował jego poczynaniami. Bo były to trudne lata, lata niedostatku, bezrobocia i często głodu. Nie było turystów, hoteli i transatlantyków; żyło sie z łowienia ryb. I gdyby nie wzajemna pomoc, bezinteresowna, bo spowodowana wolą Boga i miłością do Niego, wielu z jego przyjaciół-rybaków dzisiejszego dnia by nie dożyło.

Słuchamy zafascynowani.

 

37x 38x
37*, 38*. Port w Castries przed epoką transatlantyków

 

Peter kończy kazanie, wręcza nam lejce (niebieski sznurek) od naszego pontonu i pyta się, czy nie mielibyśmy dla niego trochę drobnych za to pilnowanie, np. 10 EC. Oczywiście mamy, już dawno przygotowane (10 EC to standardowa stawka, którą jeszcze wiele razy zastosujemy).

Jola wyraża przy pożegnaniu podziw, że Peter ma na imię Peter (oh, you even have an european name, how nice!), prawdopodobnie spodziewała się Kunta-Kinte. Peter zaraz podnosi stawkę do 20 EC. Płacimy bez targowania się.

W pontonie, podczas wylewania wody prowadzimy ożywioną dyskusję na temat Petera. Wiemy, że dużą część swojego życia Peter był Brytyjczykiem, a nawet i teraz jego najwyższym zwierzchnikiem, oprócz oczywiście Boga, jest królowa angielska. I czujemy, że Peter jest dumny ze swojego imienia.
Nie jesteśmy pewni, czy to dobrze.


Z powrotem na pokładzie zabieramy się do smażenia ryb; Jola i Mariusz smażą, my z Waldkiem udzielamy fachowych porad.

Smażymy cztery sznycle z merlina; merlin to duża ryba z mieczem zamiast nosa.

Podobno Stary Człowiek w słynnej powieści Hemingwaya mocował się właśnie z merlinem. No i merlin przegrał. Nasz też, bo inaczej nie leżałby na patelni. Upolowany przez Nieznanego Rybaka. Mam nadzieję, że nie cierpiał długo. Ale pewnie nikt się nim nie przejmował; leżał na pokładzie i dusił się.
Gdyby ryby miały głos, już dawno nikt by ich nie jadł. Bo nie byłoby chętnych do pracy na trawlerach.

 

39x 40x
39*. Nasz merlin nie był aż taki duży                                
40*. Hemingway w towarzystwie grubych ryb

 

Pozostałe ryby, takie średniej wielkości (wyglądają trochę jak pstrągi, nie mamy pojęcia, jak się nazywają) zostawiamy na później.
Jak skończą się zapasy z Martyniki. Albo jak ryby średniej wielkości zaczną śmierdzeć. Albo może trochę przedtem.


Wczesnym popołudniem wyruszamy dalej, na południe, wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy St. Lucia. Płynie się spokojnie, bo wyspa osłania nas przed silniejszymi atlantyckimi wiatrami.

Żeglowanie na Karaibach, jak się okazuje, jest raczej mało awanturnicze, najczęściej wieją tu w sezonie żeglarskim passaty ze wschodu, lub północnego wschodu. Można więc bez zwrotów przy stałym ustawieniu żagli przepłynąć dziesiątki mil.


Poza sezonem, który dla żeglarzy trwa od listopada do czerwca, żeglowanie na Karaibach jest mniej atrakcyjne, panują upały i często brak jest wiatru przez wiele dni. Potem, od połowy sierpnia do końca października nastaje sezon huraganów, w którym niechętnie się żegluje (choć wiatru jest wtedy akurat dość). Wiele karaibskich jachtów przepływa wtedy na drugą stronę Atlantyku, żeby uniknąć zniszczenia. No i może coś zarobić w czasie europejskiego 'high season'.

W Marigot Bay zatrzymujemy się na krótką kąpiel w ciepłym (około 27o C) Morzu Karaibskim.


Marigot Bay to urocza zatoka, w której przed wieloma laty szukał schronienia brytyjski admirał Barrington przed ścigającymi go Francuzami (jak się jeszcze nieraz w trakcie naszej wyprawy przekonamy historia Karaibów jest przesycona rywalizacją holendersko-angielsko-francuską. Te strefy wpływów pozostały zresztą do dzisiaj).

Brytyjczycy zamaskowali wtedy swoje okręty liśćmi palmowymi i udawali, że ich tam nie ma.

Trick się udał; Francuzi popłynęli dalej.

 

41x 42x
41. Zatoka Marigot Bay                                                 
42. Boat boys: zawsze na posterunku

 

W zatoce Marigot Bay kręcono, przed wielu laty, chyba w latach sześćdziesiątych sceny do podobno wtedy dobrze znanego filmu 'Dr Dolittle'. Filmujemy odpowiednią tabliczkę przymocowaną do pala na plaży i postanawiamy film po powrocie z wideoteki, czy z internetu ściągnąć. Ale lepiej z wideoteki, nie chcemy być piratami i pozbawiać biednych gwiazd filmowych słusznie należnych im tantiem. A poza tym powoli przestaje się to opłacać, we Francji jeszcze w tym roku ma zostać wprowadzona ustawa, która przewiduje w przypadku recydywy pirackiej zablokowanie piratowi dostępu do internetu na co najmniej pół roku. A w Ameryce, jak zwykle wszystko jest dużo droższe, niedawno skazano Bogu ducha winną samotną matkę dwojga dzieci, w dodatku bezrobotną, na grzywnę ok. 100 000 USD za nielegalny download dwudziestu piosenek. I nic nie pomogło, że biedna matka tłumaczyła, że ona w ogóle nie potrafi wejść na internet (podobno to nawet udowodniła, choć trudno mi sobie wyobrazić jak). Ot, dzieci.


Cel dzisiejszego etapu to miejscowość Soufrière (po francusku Siarka). I zarazem park narodowy; ten za który trzeba było specjalnie zapłacić. Z daleka już widoczne są oba Pitony, znane z każdego przewodnika po Karaibach. Podejrzewamy, że nazwę pożyczono od piwa o tej samej samej nazwie, które tu już piliśmy. Pitony mają typowy kształt wulkanicznego stożka; ten większy nazywa się Piton Duży, a ten mniejszy Piton Mały. Stoki, jak zresztą wszystkie inne tutaj są porośnięte gęstym lasem tropikalnym, a same szczyty giną w ciemnych, groźnie wyglądających chmurach. Nad lądem, na wschodzie pojawia się kolejna tęcza, pewnie gdzieś tam spada następny deszcz. Nas też co chwila moczy krótki i ciepły deszcz, biegamy ciągle pod pokład na przemian otwierając i zamykając luki.

 

43x 44x
43. W tej zatoce leży Soufrière                                     
44. Piton Mały i Piton Duży

 

Daleko na morzu czycha na nas w swojej czerwono-żółto-zielonej łodzi Sylwester. Podpływa do burty i proponuje nam swoje usługi przy cumowaniu Marcella w zatoce Soufrière.

My zdecydowanie odmawiamy, do brzegu jeszcze daleko, nie wiemy, czy w ogóle pomoc będziemy potrzebować. Poza tym nie chcemy już stąd za benzynę do jego Yamahy (chyba ze 100 PS) płacić.


Ale Sywester się tym nie przejmuje i towarzyszy nam do brzegu jak sęp wietrzący świeżą padlinę. Taktyka jest dobra, inni cumownicy nas nie oblegają, wszyscy boją się Sylwestra. Praktycznie więc nie mamy żadnego wyboru i godzimy się chętnie na zaproponowaną przez niego bojkę przy północnym brzegu zatoki (best place, you know, man, only for you, man). Ale wolnych miejsc tam nie ma i zamiast tego rzucamy kotwicę przy południowym brzegu (best place, only for you, man).


Dodatkowo przywiązuje Sylwester (z pomocnikiem) rufę łodzi do palmy na brzegu trzema związanymi księżniczką (o księżniczce opowiemy w innym miejscu) cumami. Jesteśmy tym zachwyceni i czujemy się jak w raju, co chętnie potwierdza Sylwester (this is paradise, man, you know, you are in paradise now). Nagi (no może nie całkiem) pomocnik Sylwestra, ten który przywiązywał linę do palmy przepływa w międzyczasie wpław do jachtu, kładzie na pokładzie dwa orzechy kokosowe i głośno domaga się sutej zapłaty, bo musi z tego wyżywić siebie i całą rodzinę. Sylwester się do tej transakcji nie miesza i twierdzi, że pomocnik pracuje na własny rachunek. Płacimy znaną stawke 10EC i zadowolony pomocnik płynie z powrotem do brzegu. Zasłużył sobie na tę zapłatę, niech mi ktoś przepłynie crawlem 50 metrów z dwoma dużymi orzechami kokosowymi w ręku!


Widać wyraźne różnice w statusie społecznym Sylwestra i jego pomocnika. Sylwester to szycha, ma łódź z silnikem Yamaha, a pomocnik nie ma i musi pływać wpław.

I z odpowiednim respektem odnosi się do Sylwestra jego pomocnik, a z pogardą Sylwester do swojego pomocnika.

Bo tak to jest na tym naszym świecie. Nie za wielu jest takich, którzy myślą jak Peter z Castries.

 

cdn...

*Źródło:
23: wikipedia, 24: worldsbestbeachtowns,25: travelpod, 29: icecreammakingmachine, 30: mapofpoland, 31: kontakt24 tvn, 32: mojaczeladz, 33, 34: starakarta, 35: finance.wp, 36: zgapa, 37: castriescitycouncil, 38: st.lucia.com, 39: meeresfauna, 40: antiquefishingreels,

Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)
 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.