Na razie sporządzamy inwentarz zapasów kambuzowych. Komendę obejmuje II oficer i zarządza opróżnienie wszystkich znanych nam luków ładunkowych: czyli schowków poumieszczanych przemyślnie w najrozmaitszych miejscach na łodzi. Najczęściej są to miejsca, w których normalny człowiek schowków nie podejrzewa: za oparciem kanapy w salonie, jak się zedrze tapicerkę, której też się nie podejrzewa, że ona jest do zdzierania, pod koją, za koją, obok koji, czy też w różnych miejscach na podłodze, trzeba się dokładnie przyjrzeć, która z desek jest jakoś dziwnie luźna.


Sztuką jest przy zdawaniu łodzi po zakończeniu rejsu nie zapomnieć żadnego z tych schowków, w którym dwa tygodnie temu schowaliśmy jakieś bezcenne skarby, które pomogą nam przeżyć w chwili żeglarskiej potrzeby, często jest to butelka whisky, albo kawałek śmierdzącego francuskiego sera. Obejmująca łódź następna załoga ma w każdym przypadku dużo uciechy; przy whisky, a jeszcze więcej przy serze, zwłaszcza, jeśli kryjówka nie zostanie zbyt szybko odkryta.

 

307 308
307, 308 Pod pokładem Marcella jesteśmy dzisiaj bardzo zajęci

 

Już te znane, łatwe luki pozwalają na sformowanie imponującej sterty konserw, makaronu, ryżu, jakichś różnych warzyw. Ale whisky ani śladu.

’Jak my to wszystko przez ten jeden dzień zjemy’ zastanawia się zdumiony Waldek. ‘Ale czekajcie, jak staliśmy na łowisku pod Alaską mieliśmy też za dużo zapasów. Każdy kupował, co się dało, bo w Polsce Święta za pasem. To znaczy nie tylko w Polsce, ale Święta tylko w Polsce się liczą. Gdzie indziej…nikt tradycji nie szanuje, na kolację wiglijną jedzą parówki i sałatę ziemniaczaną. A o dzieleniu się opłatkiem to jeszcze nikt nie słyszał. No więc każdy jechał do domu z podwójnym bagażem, unieść tego nie mogliśmy, na lotnisku pertraktowaliśmy z urzędniczkami, żeby nam to na samolot przyjęli. Za butelkę whisky, albo francuskiego wina to niejedna oko przymknęła i nie żądała nic za nadwagę. Za to potem w domu, na Święta, jak się wszyscy cieszyli. Pamiętacie, wtedy wszystko było na kartki, kartki nawet mieliśmy, ale i tak nic się kupić nie dało, bo w sklepach pustki. Tylko ocet i ogórki konserwowe. My na Wybrzeżu nie mieliśmy sklepów górniczych. Wy tam na Śląsku żyliście jak pączki w maśle, nam było ciężko’.


My, pozostała trójka, rzeczywiście jesteśmy ze Śląska, ale nie chcemy w ten temat wchodzić, kto rzeczywiście z tych sklepów górniczych korzystał, a kto nie. Teoretycznie sklepy górnicze były tylko dla górników dołowych, to znaczy dla takich, którzy zjeżdżali regularnie pół kilometra pod ziemię i nie wiedzieli, czy jeszcze kiedyś na powierzchnię wrócą. To była poważna sprawa, o górnikach nie mówiło się w kategoriach ‘czy się stoi, czy się leży’, oni każdego dnia rzeczywiście ryzykowali własnym życiem. Tak zresztą, jak i marynarze-rybacy na trawlerze-przetwórni.

 

309 310
309*, 310* Fedrowanie węgla 500 metrów pod ziemią: nie każdy taką pracę lubi


A praktycznie...to było tak jak wszędzie, czy prawie wszędzie w kolorowym PRL-u, górnicy dołowi też ze sklepów górniczych czasami korzystali. A oprócz nich cala masa innych, którzy kopalni jeszcze może nigdy od środka nie widzieli, nomenklatura partyjna i administracyjna, znajomi, rodzina personelu, słowem ci, którzy potrafili zorganizować sobie dojście.


Życie w Polsce Ludowej bez dojść było nie do pomyślenia.


’No ale co ty właściwie przez to chciałeś powiedzieć’ rusza do mało dyplomatycznej ofensywy Jola. ‘Że niby co mamy zrobić z tymi zapasami? Czekać do Świąt aż się ludzie w Polsce z tych makaronów ucieszą? A whisky do przekupywania urzędniczek na lotnisku i tak nie mamy’.


‘Ja z żadnym makaronem do samolotu nie wsiadam’ oburza się Mariusz ‘w Stuttgarcie jest dość makaronu i nikt się specjalnie nie ucieszy’.
’Osły jedne’ uciszam rozgadane towarzystwo ‘że nikt z was nie zrozumiał, o co Waldkowi chodziło. On to chce tutaj zostawić, dać komuś, kto się rzeczywiście z tego ucieszy. Tutaj jest sporo biednych ludzi, więcej niż w Europie.’


Waldek patrzy się na mnie cielęcymi oczami i nic nie mówi.
’No a komu to damy’ pyta Jola ‘bosmanowi? On jest raczej dobrze odżywiony’. ‘Nie bosmanowi’ postanawia skipper Mariusz ‘damy to naszemu sąsiadowi, temu z synownukiem. Na jachcie na pewno im się to przyda. Na bogatych nie wyglądają.’


Genialny pomysł Waldka rozwiązuje problem, nikt nie miał ochoty pakować ryżu, puszek z zielonym groszkiem i tego nieszczęsnego makaronu do naszych nie tak bardzo rasowych worków marynarskich. Tylko Mariusz, jako skipper ma taki profesjonalny, poważny worek. No ale on ze swoją funkcją musi szpanować.


Nasze worki są załadowane głównie muszlami uratowanymi przed spychaczem na plaży w Mustique. Może oni te muszle stosują jako materiał budowlany, na przykład do budowy domów, zastanawiam się. Może te bajkowe pastelowe Gingerbread Houses, które tak nam się tam podobały buduje się właśnie z muszli?


Tak jak nasze polskie szklane domy, one też nie mogły być budowane ze zwykłych materiałów, tylko z bajkowych.
Ale i w Polsce, mimo, że muszli nie ma, bajkowych materiałów też nie brakuje. Wszyscy, prawie wszyscy potrzebujemy takich bajek, własnych, indywidualnych, rzadko zbiorowych, chyba, że się akurat Anglików na Wembley w futbolu pokonuje, albo Rosjan w pociągu w szachach.
Nie chcemy żyć bez naszych bajek.


Z naszych niepotrzebnych zapasów robi się spory worek dla Pierre’a. Nie wiemy, czy on ma tak na imię, no ale właściwie czemu ma się tak nie nazywać. Imię przecież ładne, historyczne. I takie francuskie.


Pierre jest wzruszony. Odkłada gitarę i wylewnie dziękuje. Wygląda na to, że on się naprawdę z tego cieszy, tak jak przewidywał Waldek, to znaczy właściwie Mariusz. Mimo, że do Świąt jeszcze bardzo daleko.


Z kambuza wychodzi kot i przygląda się naszemu workowi. Waldek pyta, czy kot lubi makaron, Pierre pyta, skąd jesteśmy. Nie każemy mu zgadywać, a nuż on też powiedziałby, że z Węgier. Mariusz, wzruszony, opowiada o starej polskiej tradycji żeglarskiej, o tej według której żeglarz zawsze podzieli się swoim kawałkiem chleba z innym żeglarzem w potrzebie. Pierre, również wzruszony, dziękuje jeszcze raz i stwierdza, że oni jednak nie głodują, kot też nie. My mówimy, że wiemy o tym i że wcale tak tego nie myśleliśmy. Pierre zapewnia, że on wie o tym, że my wiemy i że tego tak nie myśleliśmy. Dyskusja utyka w tym punkcie, zwłaszcza z naszym komicznym francuskim, czego oczywiście Pierre nie komentuje.


Żegnamy się więc i wracamy na naszego Marcello.


Trochę mi, sam nie wiem czemu, ta scena przypomina znaną i bliską sercu każdego Polaka scenę z bitwy pod Grunwaldem. Tę w której Jagiełło przyjmuje dwa miecze od wysłannika Wielkiego Mistrza; miecze te były przez wiele stuleci traktowane w Polsce jako skarb narodowy i w obliczu nadchodzących kolejnych zawieruch wojennych przemieszczane w miejsce uważane za bezpieczne.

 

311 312
311* Nasze miecze grunwaldzkie

312* Dworek Czartoryskich w Puławach, w którym
przez pewien czas przechowywano miecze


Kiedyś jednak, w połowie XIX wieku ówczesnym władzom carskim jakiś uprzejmy donosiciel miejsce przechowywania mieczy grunwaldzkich zdradził. Miecze wywieziono do Rosji i odtąd ślad po nich zaginął. Być może miecze nigdy już do Polski nie wrócą. Być może Rosjanie nawet nie wiedzą, gdzie one teraz są. Być może oni mieli ważniejsze problemy, niż zajmowanie się polskimi mieczami. No ale po co je w takim razie zabierali?


Jagiełło, w koalicji z Wielkim Księciem Witoldem oraz z tatarskim chanem Dżalad-ad-Din wielką bitwę przeciwko Krzyżakom wygrał i wydawało się, po bitwie, że wszystko jest rozwiązane, a dominacja krzyżacka w północno-wschodniej Polsce raz na zawsze zakończona. Okazało się jednak inaczej. Następcy Jagiełły nie potrafili Wielkiego Zwycięstwa wykorzystać.

 

313 314
313* Bitwa pod Grunwaldem: ten obraz zna każde
polskie dziecko w wieku szkolnym
314* Ale tego już nie; to Tatarzy, którzy wtedy
  akurat byli z Polską i Litwą sprzymierzeni

 

Krzyżacy zostali, powstało niemieckie, luterańskie państewko, którego władcy wprawdzie uznawali, przez jakiś czas, zwierzchnictwo polskiej korony, ale co nie przeszkadzało im rozwijać niezależnego i duchowo obcego Polsce społeczeństwa.


Skutki, a właściwie brak skutków Wielkiego Zwycięstwa pozostał do dzisiaj. Miejsce wielkiego polskiego sukcesu militarnego nazywa się dzisiaj Stębark, a po niemiecku Tannenberg.

 

315 316
315* Bitwa pod Grunwaldem: widziana
oczyma niemieckiego artysty
316* Wielki mistrz Ulrich von Jungingen;
po jego śmierci pod Grunwaldem Zakon
nigdy już nie
wrócił do dawnej świetności


Z reguły nie potrafimy jako naród wykorzystywać naszych sukcesów dla przyszłych pokoleń.


Na początku lat osiemdziesiątych: Polska była na ustach całego świata, tysiące uczyło się wymawiać nowych, dziwnie brzmiących nazw, które były nagle cool. Słyszało się, w radiu, w telewizji, na ulicy te nowe słowa ‘ waleza, lech, solidarnoschtsch’. Słuchałem wtedy, jak wszyscy, z rozdziawionymi ustami zakazanego, złego Radia Wolna Europa. I długo nie wiedziałem, że Lech nie nazywa się ‘Waleza’.


Polska natchnęła miliony ludzi nadzieją. Dała przykład, że wszystko jest możliwe, nawet pokojowe pokonanie niewzruszonego kamiennego systemu. Takie obamowskie ‘Yes, we can’. Bez przelewu krwi.


I co z tego zostało? Kto dzisiaj na świecie o tym pamięta? Bardzo niewielu. Mówi się o Gorbaczowie, o poniedziałkowych marszach w Lipsku, o Węgrach podnoszących szlabany na austriackiej granicy. Ale bez polskiego przykładu, dużo wcześniej, tego wszystkiego by nie było. A przynajmniej nie tak by się historia potoczyła. Kto wie, czy nie zaczęła by się jakaś następna, straszna zawierucha.


Centralnym narzędziem historii są podręczniki szkolne. Z tych podręczników uczą się miliony; może nie zawsze chętnie, może chodzą na wagary, no ale czasami jednak muszą się uczyć. Przed klasówką, albo przed maturą. No i czego uczą się z tych podręczników o historii lat osiemdziesiątych? Jeśli w ogóle o Europie środkowo-wschodniej, to może o roli Czechosłowacji i Vaclava Havela. O Lechu i o Solidarności raczej nie.


Polska tę szansę niestety raczej przegrała, w międzynarodowych konferencjach podręcznikowych nie wykazała potrzebnego animuszu, Czesi, czy zwłaszcza Niemcy zrobili to dużo lepiej.


W sierpniu 1914 stoczono koło Olsztyna wielką bitwę, między przeważającymi siłami dwóch armii rosyjskich i tylko jedną armią niemiecką. Bitwa, pomimo liczebnej przewagi Rosjan skończyła się wielkim niemieckim zwycięstwem. Niemcy pokonali wtedy przeciwnika odważną strategią; głównodowodzącym był marszałek Hindenburg (ten sam, po którym nazwano Zabrze właśnie Hindenburg) i słynny generał Ludendorff, ale przede wszystkim większą mobilnością wojska, które przetransportowane koleją zaskoczyło Rosjan z niespodziewanej strony.


Wygraną bitwę marszałek Hindenburg postanowił nazwać Schlacht bei Tannenberg (Bitwa pod Grunwaldem). Mimo, że Grunwald był oddalony od głównego pola bitwy o około 30 km.


Decyzja Hindenburga była polityczna: trzeba było zrównoważyć wielką porażkę Krzyżaków z roku 1410 wielkim niemieckim zwycięstwem roku 1914. Wiele pokoleń niemieckich i nie tylko niemieckich uczniów uczyło się z podręczników o bitwie pod Grunwaldem, ale tylko o tej z 1914 roku.

 

317 318
317* Bitwa pod Tannenberg: zwycięscy Niemcy...

318* ·...i pokonani Rosjanie.
Polacy, wbrew własnej woli, walczyli tym razem
po obu stronach


Na pokładzie czeka na nas nasz orzech kokosowy. Nie daliśmy go Pierre’owi. To ten, który w Soufriére przypłynął do nas z brzegu, spod palmy. W zębach bezimmiennego pomocnika Sylwestra.

Najwyższy czas, żeby go otworzyć. Tylko nie wiemy jak. Orzech jest okrągły, twardy i nigdzie nie ma przymocowanego klucza do otwierania, tak jak szynka Krakus.

Krótka dyskusja wykazuje jednak, że nie powinniśmy mieć z otworzeniem orzecha specjalnych problemów: trójka z nas jest po Politechnice, przerabialiśmy budowę maszyn, narzędzioznawstwo i wytrzymałość materiałów. Poza tym posiadamy niezbędne podłoże ideologiczne: ekonomię polityczną socjalizmu i język rosyjski. To powinno wystarczyć.


Gdyby nie, pozostaje Jola: ona studiowała Wychowanie Techniczne na Uniwersytecie Śląskim. Nauczyła się tam wielu potrzebnych, rewelacyjnych rzeczy. Na przykład, że na młotek trzeba mówić pobijak, a na kleszcze szczypce. Potem wbijała te prawdy opornym głowom uczniów różnych szkół podstawowych. Tam nauczono ją innych nazw: majzel, hamer i brechsztanga.

 

319 320
319* Uniwersytet Śląski: Wydział Wychowania
Technicznego już nie istnieje, więc o pobijakach
nie uczą
320* Dzisiaj pobijak
wygląda inaczej.


Mariusz, jako kapitan przejmuje odpowiedzialność i zabiera się do roboty. Wyciąga ze skrzynki narzędziowej duży śrubociąg i wali nim w orzech.

Przyglądamy się temu z zainteresowaniem, ale po chwili znużeni tym jednostajnym waleniem zaczynamy o innych sprawach rozmawiać. Jola opowiada anekdoty z życia młodej nauczycielki w Polsce Ludowej w latach siedemdziesiątych, kiedy w klasach wisiał portret Edwarda Gierka, a na ulicach dopiero zaczęły pojawiać się maluchy.


Po pięciu minutach walenia śrubokrętem orzech jest dalej cały, a Mariuszowi pot leje się z czoła. Bierze młotek (pobijak) i wali nim w śrubokręt.
Mija dziesięć minut, Mariusz jest czerwony, a orzech ciągle cały. Śrubokręt zostaje zamieniony na duży nóż. Mariusz próbuje teraz kroić orzech wzdłuż i wszerz, ale idzie to żle, bo skorupa jest twarda. Wali więc młotkiem w nóż.

Mija piętnasta minuta, Mariusz zamienia nóż na piłkę do metalu.

Mija dwudziesta minuta. Orzech jest cały. Zlany potem Mariusz bierze orzech do ręki i wali nim w pomost. Ostrzegam, że bosman może usłyszeć i ewentualnie wyjść ze swojego zacisznego biura, żeby sprawdzić kto mu rozwala pomost.

Ale ta ostatnia metoda okazuje się w końcu skuteczna, po dwudziestupięciu minutach orzech jest wreszcie otwarty, mleczko się niestety przy otwieraniu wylało, ale jest cała biała, twarda masa. Kroimy ją na małe kawałki i cieszymy się, że orzechy kokosowe nie są naszym podstawowym pożywieniem. Wydaje mi się, że Mariuszowi smakuje ten orzech bardziej niż reszcie.


Przypomina mi się, sam nie wiem czemu, nasza niedawna wyprawa na Borneo. Opowiadam, jak odwiedziliśmy tam, niedaleko Kuching, rezerwat orangutanów. One żyły na wolności, ale przychodziły chętnie do rezerwatu, bo tam było dla nich jedzenie, jak w stołówce. Były banany, mango i orzechy kokosowe. Takie zielone i twarde, zupełnie jak ten nasz. Przyglądliśmy się, jak orangutan taki orzech otwiera. Uderzał nim kilka razy o kamień. Po trzecim, czwartym uderzeniu orzech był otwarty. Orangutan potrzebował na to jakieś pół minuty.

 

321 322
321, 322 Mama-orangutan nie potrzebowała ani pobijaka, ani szczypców do otwarcia orzecha


Wychodzimy z ciasnej mariny Pointe de Boute, przepychając się między łódkami. To dziwna marina, nie ma żadnego ruchu, nikt (oprócz akurat nas) nie wychodzi w morze, nikt nie wpływa. Wszyscy siedzą w porcie, a bosman nie ma nic do roboty. Ale może to nie jest takie złe? Czy musimy wszyscy mieszkać w jakimś mieszkanku w bloku, albo w jakimś domku z trawnikiem? Można mieszkać i na jachcie. Francuzi z reguły nie przywiązują tak dużej roli do materialnych wartości. Poznałem wielu, którzy przez lata jeździli zardzewiałymi, zaniedbanymi samochodami. ‘Przecież to tylko samochód’ mówili zapytani, czy nie chcą zamienić na coś lepszego. ‘Ma tylko jeździć’. Inni, a często ci sami, nie przejmowali się też specjalnie stanem mieszkania, w którym mieszkali. ‘To tylko mieszkanie’ mówili. ‘Ma służyć mnie, a nie na odwrót’.


’To ich mieszkanie na łodzi’ stwierdza z błyskiem oka Waldek ‘ma jedną wielką zaletę. Możesz zmienić sobie sąsiada, kiedy tylko chcesz. Ja byłem całymi latami ciągle poza domem, sąsiadów prawie nie znałem, ale moja żona…niejedno przeżyła’.

 

323 324
323*, 324* Marinę w Pointe de Boute opuszczamy tym razem definitywnie


Płyniemy teraz na południe, z powrotem do Roche de Diamond. Przejdziemy koło niego lewą burtą i zrobimy zwrot, popłyniemy prosto na wschód, kursem 90°E, prosto jak strzała do Le Marin.


Na razie mamy piękny półwiatr, wieje ze wschodu przyjazny passat i cieszymy się dobrą żeglugą. Przepływamy koło posępnego Roche de Diamond i przechodzimy do kursu ostrego, prosto pod wiatr. I tu kończy się nasze żeglowanie prosto jak strzała do Le Marin. Robimy zwroty przez sztag, a skała ciągle po naszej lewej burcie, jak zaczarowana, ciągle na wysokości śródokręcia. Na prawej burcie zamglona St. Lucia, której z tej odległości prawie w ogóle nie widać. St. Lucia, myślę często o tej wyspie, na której tyle przeżyliśmy, myślę o niej, tak trochę jak o miejscu do którego należę, i do którego prędzej, czy później powrócę, czy chcę, czy nie chcę, jak Robinson na swoją bezludną wyspę też musiał wrócić.


Po dwóch godzinach halsowania osiągnęliśmy tyle, że Roche de Diamond jest teraz lekko za naszą rufą, tak na godzinie ósmej. ‘Czy to się nigdy nie skończy?’ pyta rozżalona Jola,’czy ta cholerna skała się na nas uwzięła? Zróbcie coś, przecież my się w ogóle nie posuwamy do przodu.’ Reszta załogi wykazuje większą cierpliwość, ale Mariusz spogląda coraz częściej na zegarek, mamy być w marinie do 17-tej, przy takim wietrze zdążymy może na 23-cią.

 

325 326
325* Roche de Diamond poznajemy od północy...      326* ...od zachodu....


Wreszcie Mariusz robi ‘coś’, pada komenda ‘szmaty zrzuć, katarynę załączyć’. I zaraz zaczynamy posuwać się do przodu, może nie całkiem jak strzała, ale robimy teraz jakieś 4-5 węzłów. Tyle mieliśmy i na żaglach. Ale nie we właściwym kierunku.


Z napięciem słuchamy pracy silnika. Nie wiemy na ile starczy nam paliwa. Wskaźnik przecież nie działa. ‘Nic się nie martwcie’ stwierdza Mariusz, ‘mieliśmy na pewno pełny zbiornik. Przecież by nas tak w Sparkling nie wypuścili’. ‘Jasne’ potwierdza Waldek, ‘mamy na pewno jeszcze dość paliwa, oni na pewno sprawdzili.’ Zastanawiany się, każdy z nas, nad głębokością tej tezy i przyznajemy w końcu Mariuszowi rację. ‘ Przecież mamy do nich telefon’ mówi Jola ‘ na pewno sprawdzili, ale w razie czego zadzwonimy’.

 

327 328
327* ... od południa... 328 ...i wreszcie od wymarzonego wschodu!


50-konny silnik Marcella jakby słyszał naszą dyskusję i mruczy regularnie swoim chrapliwym barytonem. Pozostawiamy za sobą spieniony ślad kursu 90°E. Prosty jak strzała.
Dzięki autopilotowi.

Następne trzy godziny żeglugi upływają w posępnej atmosferze. Waldek nie śpiewa i nie opowiada kawałów, Mariusz porządkuje nienagannie już uporządkowane liny, a wszyscy myślimy tylko o jednym: nasza przygoda nieodwołalnie się kończy.


Wzrok ciągle ucieka nam na prawą burtę, tam, gdzie za zamglonymym horyzontem leży St. Lucia. Nie widzimy jej już gołym okiem, ale wiemy, że tam jest, ze swoimi skarbami i tajemnicami i pogodnymi mieszkańcami, których długo jeszcze będziemy pamiętać, a zwłaszcza Sylwestra…


A dalej jeszcze na południe owiany mgłą tajemniczości St.Vincent (musimy następnym razem koniecznie te plantacje narkotyków zobaczyć, o których wszyscy tyle opowiadają).


A potem festiwalowa Bequia i elitarna Mustique. No i oczywiście wiele innych karaibskich wysp, których, wiedzeni roztropnością i ostrożnym planowaniem nie zdążyliśmy już zobaczyć.


Wszystkie te miejsca, mimo, że niedalekie, są dla nas jednak zupełnie niedostępne, nie możemy zmienić kursu na południe, rozwinąć żagli i pożeglować tam, dokąd mamy ochotę. Te drzwi są teraz dla nas zamknięte.


Przy powrotach z zagranicznych podróży do PRL-u były to podobne uczucia. Paszport, jeżeli w ogóle władza ludowa pozwalała obywatelowi Polski Ludowej na wyjazd, dostawało się na ściśle określony czas podróży, po powrocie trzeba było, w ciągu chyba 48-u godzin ten paszport na komendzie milicji oddać, dostawało się z powrotem swój zielony dowód osobisty.

 

329 330
329* Dowód osobisty miał każdy 
330* Paszport tylko niewielu


Ale ważniejsza jeszcze od paszportu była tzw. karta przekroczenia granicy, mały kawałek papieru, na którym były odnotowane najważniejsze dane podróży. Tę kartkę stemplował przy wyjeździe z kraju żołnierz WOP-u, było się od tego momentu za granicą. Przy powrocie był przybijany drugi stempel, i wtedy wiadomo było, że ostatecznie i nieodwołalnie do Polski wróciliśmy. Od tego momentu nie można było już z Polski wyjechać, nie można było samochodem nawrócić, bo czegoś jeszcze za granicą zapomnieliśmy, może psa, albo żonę. Sam paszport, bez nieostemplowanej karty przekroczenia granicy, nie był nic warty.

 

331  
331* Karty Przekroczenia Granicy nie wolno było zgubić, sprzedać, podrzeć, ani nawet poplamić  


Niewidoczne wrota żelaznej kurtyny zamykały się szczelnie za nami. Żeby je ponownie otworzyć potrzebny byl klucz. Którego my, normalni obywatele wtedy nie mieliśmy. Klucz był przechowywany przez groźnego Saurona i niechętnie używany.


Polski Sauron nosił szaroniebieski mundur, czapkę z orłem pozbawionym korony i miał zawsze rację. Ustawowo trzeba było przedstawić co najmniej siedmiu świadków, żeby w sądzie świadectwo Saurona obalić. Jak świadczyło dwóch Sauronów, potrzeba było 14 świadków. Na cały autobus ZOMO-wców niezbędne było pół miasta.

 

332 333
332*, 333* Zmotoryzowane Oddziały Milicji Obywatelskiej (ZOMO) były ulubioną jednostką milicyjną
wyższych władz partyjnych i państwowych

 

Zamglone miejsce na horyzoncie, gdzie leżą te wszystkie cudowne miejsca, znika nam w końcu z oczu, przesłonięte półwyspem St. Anna. Po prawej burcie widzimy kilometrową piaszczystą plażę i leżakujących turystów. Stoją tu również na kotwicy charterowe katamarany, którym nie chce się wchodzić na ostatnią noc do Le Marin, wolą ostatnią noc spędzić jeszcze na wolności.


Półwysep St. Anna-Salinas jest wąskim cyplem, który z jednej strony graniczy z morzem, a z drugiej ze słonym jeziorem, przy którym roi się od rzadkich egzemplarzy insektów, żab i jaszczurek. Jest to teraz rezerwat naturalny, a więc nie wolno tutaj śmiecić, rozbijać namiotów, rozpalać ogniska, spać, pić alkoholu, a nawet kląć. Jednym słowem nie wolno robić niczego, co rasa ludzka lubi robić najbardziej. Zastanawiamy się przez chwilę, czy w rezerwacie wolno oganiać się od tych rzadkich insektów. Ale chyba też nie.


Pośrodku tego wąskiego cypla lądu leży małe, urocze miasteczko St. Anna, od którego cała okolica wzięła swoją nazwę. W St. Anna jest pełno małych butików z ciuchami i pamiątkami. Raj dle pań. Panowie chronią się w tym czasie w jednym z licznych barów, gdzie można palić, pić piwo Lorraine, a nawet kląć. Raj dla wszystkich.

 

334 335
334*, 335* Tu przekonujemy się, że i raj jest pojęciem względnym


My jednak nie zatrzymujemy się w raju i płyniemy wgłąb zwężającej się zatoki, w ktorej w samym zacisznym końcu leży Le Marin.
Zatoka jest pełna płycizn. Manewrujemy ostrożnie trzymając się środka toru wodnego, oznaczonego po karaibsku: z lewej światło zielone, po prawej czerwone. Jesteśmy w strefie B, gdzie oznakowanie jest odwrotne, niż w Europie. Trzeba na to uważać.


Przed wejściem do Le Marin leży na płyciźnie przewrócony jacht z dziurą w kadłubie i masztem, wskazującym, jak na przestrogę, na tor wodny. ‘Pewnie nie wiedział, że to strefa B’ zgaduje Mariusz. Dowiemy się później, że to ofiara ostatniego wrześniowego huraganu: jacht stał na kotwicy w Le Marin, wiatr rzucił go na mieliznę trzy mile morskie dalej. A podobno huragany są na Martynice rzadkie i niegroźne, nie do porównania z tymi, ktore co roku pustoszą Jamajkę, Kubę, czy biedne Haiti.

 

336 337
336 Przewrócony przez huragan jacht

337*Największe spustoszenie na Martynice
spowodował Dean w 2007 roku


Przez telefon zgłaszamy się do Sparkling Charter, na krótkofalówkę jak zwykle nie reagują. Przysyłają nam pilota, który pomaga nam wprowadzić Marcello do domu, na swoje stałe miejsce przy keji Sparkling.

Pilot ma na imię Francoise i próbuje z nami rozmawiać po francusku. My próbujemy z nim rozmawiać po angielsku. Żadna strona nie odnosi sukcesu, ale wszyscy są zadowoleni. Udajemy, że się znakomicie rozumiemy.


Wybieramy ostatnią cumę, włączamy kabel do prądu, ciągniemy wąż z wodą. I tak stoimy. Ostatecznie, nieodwracalnie.


Akurat zrobiła się noc, szybko, zdecydowanie, my nawet przygotowań nie zauważyliśmy. Tak, jakby, ktoś zaciągnął w naszej komnacie grube, aksamitne zasłony. Marina i cały Le Marin pogrążyły się w ciemności.


My wiemy, że w naszej czarnej komnacie jest gdzieś jasno oświetlona pizzeria tętniąca głosami przyjaznych ludzi. Postanawiamy pójść do Agatki.


Ale Agatka ma dzisiaj wolne. Lądujemy w innej knajpie, w samej marinie nad brzegiem szumiącego morza. Pijemy piwo Lorraine i robimy sobie różne śmieszne zdjęcia.

 

338 339
338*, 339* Karaibska noc zapada zdecydowanie, w zmierzch nikt się tu nie bawi


Na jachcie opanowuje nas szybko Ostatnia Karaibska Noc. Poddajemy się bez protestu, jutro mamy ciężki dzień przed sobą, zdajemy jacht w Sparkling Charter.

 

cdn...

 

*Źródło:
309: forum.gkw24.pl, 310: biznes interia pl, 311: kresy.pl, 312: fotowilk.blogspot.com, 313: akadera.bialystok.pl, 314: de.academic.ru, 315: deutsche-und-polen.de, 316: planet-wissen.de, 317: welt.de, 318: a4a.de, 319: pl.wikipedia.org, 320: art-tiz.yoyo.pl, 323: gavina.pagesperso-orange.fr, 324: lestudiodecaroline.com, 325: platina.ca, 326: radaris.com, 327: fond-ecran-image.com, 329: dsh.waw.pl, 330: internowani.xg.pl, 331: cmos blox pl, 332: komunizm.eu, 333: prl.host77.pl, 334, 335: leboncoin.fr, 337: wn.com, 338: sy-hello-world.de, 339: picasaweb.google.com

Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)
 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.