240  241  
240, 241 W tej rajskiej scenerii Święty Mikołaj poluje na ofiary, które postanawia obdarować

 

Biegnę więc w pośpiechu po pieniądze, znajduję tylko trochę drobnych na stoliku nawigacyjnym, nie chcę budzić śpiącego II oficera, biorę co jest i wypadam z powrotem na pokład akurat w tym czasie, kiedy Mikołaj wraca po pieniądze. Domaga się zapłaty za tę kiść bananów i za grapefruita. Daję mu te parę dolarów, ale to Mikołaja obraża, ‘it’s nothing, man, it’s nothing’ krzyczy i rzuca bilon na pokład, bierze z powrotem banany i grapefruita i odpływa. W międzyczasie budzi się Waldek i próbuje kamerą filmować okolice Marigot Bay o wschodzie słońca (przy tutejszych nocnych balangach są to raczej rzadkie okazje). Kątem oka widzi to Mikołaj, nawraca i grożąc wiosłem zakazuje Waldkowi filmowania swojej osoby. Waldek wprawdzie miał kamerę skierowaną w innym kierunnku , ale żeby nie denerwować świętej osoby, odkłada kamerę na bok. Chociaż my, tak na dobrą sprawę, też mogliśmy wyciągnąć wiosła. Mamy przecież dwa.

 

242 243
242, 243 W tej rajskiej scenerii cieszymy się pogodnym i spokojnym porankiem

 

Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze odetchnąć po wzruszającej, choć nieco burzliwej wizycie Świętego Mikołaja, a tu zaraz pojawiają się następni goście. ‘Zobaczyliśmy polską flagę! Skąd jesteście?’ dobiega głos z białego pontonu przy naszej prawej burcie. Głos w pontonie należy do żeglarza z Torunia, razem z dwoma kolegami nie z Torunia. Siedzą w pontonie i cieszą się, że jacht z Polski zobaczyli. Bardzo sympatyczne towarzystwo, drugi kolega jest właściwie tuziemcem; Polakiem mieszkającym na swoim własnym jachcie w Marigot Bay, a trzeci mieszka od lat w Kanadzie. Czekają jeszcze na czwartego, bliżej nieokreślonego kolegę, który ma przybyć bezpośrednio z Polski, ale nie za bardzo wiedzą kiedy. Potem wyruszają wszyscy w rejs, jeszcze nie za bardzo wiedzą dokąd.


Przypuszczamy, że należą do towarzystwa niewyprasowanych T-shirtów.


Teraz zaraz wybierają się na targ do Castries (tam gdzie już byliśmy i gdzie ku naszemu rozczarowaniu nasze europejskie pochodzenie nie wzbudziło żadnej sensacji).
Chcą kupić świeże ryby, właśnie wynajęli łódź motorową, naturalnie z obsługą i pytają, czy zabierzemy się z nimi. Z żalem odmawiamy, wypływamy przecież właśnie z powrotem na Martynikę.


Przed opuszczeniem Marigot Bay udajemy się pontonem na zakupy, na drugą stronę zatoki, do miejsca naszych nocnych szaleństw. Chłopcy muszą wybrać jakieś egzotyczne prezenty na pocieszenie dla swoich smutnych, bo pozostawionych w domu, w zimnej, zaśnieżonej Europie żon. Gryzą się tym już od dłuższego czasu, bo nie wiedzą co wybrać. Tylko ja mam komfortową sytuację, nie muszę nic wybierać, bo moja żona nie jest pozostawiona w zimnej Europie. Więc może sama sobie prezenty wybrać. Co zresztą z zapałem robi.


Prezenty musimy kupić tutaj, to nasze ostatnie miejsce postoju przed powrotem do Europy. Nie będziemy przecież przywozić do Europy europejskich prezentów z Martyniki!

 

244 245
244 W tej rajskiej scenerii polujemy na prezenty
dla żon. Żadna nie ucieszy się z kijów do golfa
245* W restauracji Dr Dolittle wspominamy film,
którego nie znamy

 

Miejsca naszego wczorajszego nocnego szaleństwa wyglądają w świetle dziennym inaczej, jakoś normalnie, spotykamy na ulicach niewielu turystów, którzy idą na poranną kawę, albo tak jak my szukają prezentów dla żon, no nie, właściwie nie wiadomo dla kogo i jeżeli to nie są kije do golfa, to mają z tym pewne problemy. Również strażników Discovery jest mało, ci nieliczni, którym wypadła poranna zmiana, zajęci są zamiataniem nieskazitelnie czystych chodników w królestwie Discovery no i ziewaniem. Ziewają również przemykające się tu i tam tradycyjnie szare i chude karaibskie koty. Chociaż wydaje nam się, że te w Marigot Bay są jakby trochę grubsze. Pewnie dlatego, że to Discovery…


Obrazy są płaskie, tak jakby zabrakło im w porównaniu z nocą jednego wymiaru.
Dodatkowy wymiar nocy (ósmy zmysł?) pobudza wyobraźnię i sprawia, że jesteśmy zdolni do czynów (a przynajmniej do wyobrażenia sobie, że te czyny popełniamy), o których w świetle dziennym nawet nie pomyślelibyśmy.

Zwłaszcza nocą tętniącą muzyką i oczekiwaniem.

 

246 247
246, 247 Tylko wypasione jachty nie tracą w świetle dziennym żadnego wymiaru

 

Podobno nasz znany matematyk, Stefan Banach, najgenialniejsze pomysły miał siedząc nocą w knajpie w towarzystwie kolegów. Notował te pomysły na serwetkach, tych takich typowo polskich, układanych przez kelnerkę w precyzyjny wachlarz w specjalnym trzymaczu na serwetki. Wyjęcie pojedynczej serwetki z takiego wachlarza nie było proste, bo trudno było poznać, która serwetka jest tą najbardziej wewnętrzną w wachlarzu. Ciągnęło się więc często za niewłaściwą serwetkę, wypadały wtedy na stół (albo na podłogę) wszystkie, przylatywała zdenerwowana kelnerka, zbierała serwetki, układała ponownie w nienaganny wachlarz i wkładała go do trzymacza.

Nigdy nie pojąłem, jak one to robią, ale te tak układane serwetki można w Polsce spotkać do dzisiaj.


Koledzy Banacha skrupulatnie zbierali te serwetki (nie wiadomo, jak często te serwetki na podłogę wypadały) i oddawali je żonie. Bo matematyk następnego dnia, przy świetle dziennym tych pomysłów już nie potrafił odtworzyć.

I tak powstała polska szkoła matematyki, w pewnym, przyznaję, uproszczeniu.
Niestety nie wiem, jak takie metody funkcjonują w przypadku Stephena Hawkinga.

 

248 249
248*, 249* Mieli często piątki z matematyki: Stefan Banach i Stefan (Stephen) Hawking

 

Opuszczamy Marigot Bay późnym przedpołudniem i kierujemy się na północ, celem jest Martynika i jej stolica Fort de France. Chcemy ją gruntownie poznać, tak jak na stolicę przystało. Oczekujemy w Fort de France większych emocji, niż w Le Marin, które było trochę nudne, oprócz cmentarza i Agatki.


Regularnie wiejący passat sprawia, że i dziesiątego dnia żeglowania nie musimy iść pod wiatr. Wieje z północnego wschodu jakieś 25 węzłów, a że do Fort de France płyniemy kursem 300° mamy idealny półwiatr. Mamy nadzieję, że tak będzie do samego celu.

Ale na razie płyniemy wzdłuż zachodniego brzegu St. Lucia, porośniętego gęstą roślinnością tropikalną. Okolice niezamieszkałe, nie widzimy żadnych śladów obecności człowieka. Co chwila zaczyna padać ciepły deszcz, a krótko po nim pojawia się tęcza. Czujemy się z tym swojsko, jak w domu.


St. Lucia znana jest nie tylko z bananów, ogrodów botanicznych, wodospadów, czy wulkanów. Słynne są również jej liczne ekskluzywne kliniki, specjalizujące się w odzwyczajaniu pacjentów od robienia czegoś, co ci pacjenci bardzo lubią robić. Przeważnie lubią pić dużo whisky, lubią wąchać, czy robić sobie (dobrowolnie!) zastrzyki z różnymi świństwami. Albo i jedno i drugie. I trzecie.

Do tych drogich klinik odwykowych jeździ, mniej czy bardziej dobrowolnie elita ze świata polityki i show-businessu, najczęściej z nie tak dalekich Stanów.
Ostatnio przywieźli na St. Lucia Amy Winehouse, po kolejnej większej orgii alkoholowo-narkotykowej. Takiej niestety typowej w środowiskach artystycznych. Narkotyki, to kolejny wymiar (dziewiąty zmysł?), pobudzający wyobraźnię człowieka. Ale to chyba jeden wymiar za daleko.


Kliniki odwykowe na St. Lucia nie rzucają się w oczy, nie leżą przy trasach dla turystów z transatlantyków. Ale może się to kiedyś zmieni? Można sobie wyobrazić nową ideę marketingową, wycieczki turystyczne od kliniki do kliniki, śladami wielkich ludzi. Można sobie wyobrazić tablice pamiątkowe w tych klinikach: tu wyładowali nieprzytomną Amy Winehouse, tu rzygała Whitney Houston, a tam dalej, na schodach Janis Joplin. Może nawet wmurowywać zamiast tablic, Stars of Fame?

 

250 251
250*, Klinika na St. Lucia, w której opiekowano się Amy
251 * ‘Back to black’ prywatnie na plaży;
         po wyczerpującej kuracji

 

Płyniemy teraz koło Rodney Bay, miejsca słynnego z emocjonującej naprawy silnika Tohatsu (oby jego rącze 3,5 konie służyły nam wiecznie, a przynajmniej do piątku wieczora).
Andrzej, nasz niedoszły skipper, twierdzi, że chętnie tu przypływa Sobiesław Zasada (ten od małego Fiata, a później od Mercedesa). My go na razie niestety jeszcze nie spotkaliśmy.

 

Wychodzimy z cienia wyspy, zaraz wiatr i fale wzmagają się. Biegamy co chwila pod pokład zamykać luki, kiedy zaczyna padać i otwierać, kiedy deszcz się kończy.


Na pokładzie Waldek zaczyna kolejną opowieść: o marynarskim życiu na PRL-owskim trawlerze, o przeróżnych interesach, które robiło się na deficytowych towarach, które były dostępne tylko w niektórych grupach zawodowych. Generalnie były to zawody, które przynosiły krajowi bezpośrednio zachodnie dewizy. Do takich zawodów należał górnik, ale także i marynarz. Więc handlowało się znanymi nam już Krakusami, kabanosami, sardynkami w puszkach i wieloma innymi niedostępnościami, nazywanymi często ‘odrzuty z eksportu’ Czyli coś, co było niewystarczająco dobre, żeby wysłać za granicę, zjadało się w kraju. A nieliczni wybrańcy jeszcze byli szczęśliwi.


Ogromną zaletą zawodu marynarza było w tym czasie, że jako jedni z nielicznych wyjeżdżali często za granicę. I nie tylko poznawali fascynujące, niedostępne dla innych miejsca, dostawali również diety dolarowe (bo w końcu z czegoś musieli tam za granicą żyć).

 

252
252* Diety dolarowe można było wydać za granicą, albo w kraju;
        w sklepach Pewexu płaciło się specyficzną walutą: bonami dolarowymi

 

I za te, ciężko ciułane dolary przywozili do kraju ortaliony i nonirony i proszek Omo i czekoladę z fioletową krową i różne inne zachodnie wymysły. Waldek nawet kiedyś kosiarkę do trawy przywiózł, w kraju nie można było kupić, kosiarki były przeznaczone tylko dla przedsiębiorstw, prywatny trawnik miał być koszony kosą; i tyle.

W tym porównaniu marynarz był lepszą partią, niż górnik, który dewiz żadnych nie dostawał, najwyżej tylko dodatkowy deputat węglowy. Dziewczyny za marynarzami latały, zwłaszcza za takim, który przywoził im z dalekiego egzotycznego rejsu kosiarkę do trawy, ale Waldek dyskretnie przemilcza szczegóły.

My jesteśmy dumni, że znamy bohatera z tamtych czasów, kogoś kto na pokładzie trawlera-przetwórni, dumy polskiego przemysłu stoczniowego osobiście dla towarzysza Wiesława ryby łowił.

 

253 254
253* Elegancka sylwetka polskiego trawlera 254* Pod pokładem trawlera działy się straszne rzeczy:
        na tej maszynie obdzierali ze skóry

 

Na horyzoncie pojawia się znany nam już stożek, to Rocher du Diamant, malutka wysepka, właściwie skała wystająca pionowo z wody na jakieś 100 metrów może. A zaraz za nim posępna i zamglona Martynika. Nie wygląda z tej odległości na ten szeroko reklamowany tropikalny raj dla turystów.
Fort de France leży na południowo-zachodnim brzegu wyspy i króluje nad zatoką…Fort de France, na jej północnej stronie. To największe miasto (ok. 90.000 mieszkańców), największy port i centrum handlowe Martyniki, a także lotnisko międzynarodowe, już nam znane. Widzimy startujące i lądujące samoloty i zaczynamy myśleć o nieuchronnym powrocie.

 

255 256
255* Rocher du Diamant: Skała w wodzie 256* Przed nami zatoka Fort de France

 

Naokoło Fort de France, wzdłuż całej zatoki jest mnóstwo plaż w małych malowniczych zatoczkach, które nazywają się wszystkie bardzo konkretnie Anse-coś tam, Anse-Mitan, Anse-Noir, i różne inne Anse też. Konkretnie, bo anse to po francusku właśnie ‘mała zatoka’. Ale są też i większe zatoki, i one nazywają się, zupełnie logicznie ‘duża mała zatoka’, na przykład Grande Anse d’Arlet, na południe od Fort de France.


My kierujemy się jednak nie do Fort de France, lecz do leżącego na południowej stronie zatoki Pointe de Bout.
Późnym wieczorem wpływamy do maleńkiej przytulnej mariny, w której nie ma dla nas miejsca. Ale dzisiaj nie mamy już sił płynąć dalej. Stajemy na dokładkę, przywiązując się do opuszczonej i mocno zardzewiałej łódki, którą pływają chyba tylko szczury. Skacząc po pokładach kolejnych łódek docieramy do brzegu. Udaje nam się znaleźć jedno, ostatnie wolne miejsce, gdzie chyba będzie się dało naszego Marcello wcisnąć.


Manewrujemy nerwowo w wąskich przesmykach pomiędzy łódkami. Steruje Waldek, a Mariusz wydaje komendy: ‘Daj ster w lewo, całkiem w lewo. I silnik na luz, całkiem na luz, na co ty czekasz, na luz! A teraz w prawo i cała wstecz, nie, nie teraz, musisz przecież poczekać, aż sama się ustawi. No bo na wstecznym mu dupę znosi, nie czujesz? No daj już w prawo, na co ty czekasz, całkiem w prawo. I zostaw ten silnik w spokoju…’ Ale tym razem to właściwie nie takie ważne; jest tak ciasno, że wciągamy Marcello na nasz nowy parking po relingach sąsiednich łódek.

 

257 258
257*, 258* Ciasno upchane jachty w marinie Point de Boute

 

Wreszcie stoimy. Jest ciemno i głośno. Nasz sąsiad na łódce z lewej strony ćwiczy akurat na gitarze, brzmi trochę jak Jimmy Hendrix, na samym początku swojej kariery. Na łódce z prawej strony też mieszka przynajmniej jedna gitara, gra jakieś mniej znane kawałki. Na pomoście gromada młodych francuskich harcerek pakuje swoje manatki i zdaje łódki po jakimś obozie żeglarskim. Co w tych ciemnościach nie jest takie proste.


Obok, w Pointe de Boute tętni życie: są neony, reklamy, samochody trąbią na przechodniów, są otwarte sklepy, pizzerie i bary, widzimy ludzi spieszących do domu, lub do baru. Tych drugich jest chyba więcej.
Jest jakoś bardzo francusko i bardzo kontynentalnie.

 

259 260
259*, 260* Pointe du Boute by night: wróciliśmy do Europy

 

Mamy plany na wieczór, chcemy pójść na europejską pizzę, albo na europejskiego kurczaka z rożna, albo na jakąś rybę (raczej nie europejską), jeżeli coś się złapało.
Wszyscy jesteśmy głodni jak wilki. Jola gotuje więc szybko zupę i podaje do niej kiełbaski, tak tylko na przekąskę, zaraz idziemy przecież coś solidnego zjeść.


Po tej przekąsce pierwsza idzie się na chwilkę do kabiny położyć Jola. Mamy za chwilę ją zbudzić, jak będziemy gotowi, żeby pójść na miasto.
My się solidarnie przyłączamy, za godzinkę wszyscy się zbudzimy i wyruszamy.

Po godzinie budzi się rzeczywiście zdyscyplinowany Mariusz, widzi, że wszyscy inni śpią i idzie z powrotem do kabiny. Ja budzę się za chwilę po Mariuszu, widzę, że wszyscy śpią, więc też wracam do kabiny dalej spać. Jola i Waldek śpią snem sprawiedliwych i budzą się dopiero ranem.
Wróciliśmy do Europy, a śpimy jak w karaibskim raju.


Gdzie życie toczy się powoli, a do szczęścia potrzeba niewiele.

 

cdn...

 

*Źródło:
245: tripadvisor.de, 248: banach.univ.gda.pl, 249: bettertrading.blogspot.com, 250: klatsch-tratsch.de, 251; dailymail.co.uk, 252: zgapa.pl,  253: alasund.is, 254: fornaes.dk,  255: platina.ca, 256: flickr.com, 257: superstock.com, 258: photoway.com, 259, 260: flickr.com

Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)
 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.