45 46
45, 46. W żółto-czerwono-zielonej łodzi Sylvestra

 

Płyniemy łodzią Sylwestra do Soufrière, musimy najpierw załatwić ważne sprawy urzędowe: ponieważ zamierzamy dzisiaj opuścić gościnną wyspę i państwo St. Lucia musimy się formalnie odmeldować, tzn. uzyskać pieczątki w naszych paszportach. Tak nas pouczyła bardzo stanowczo pani urzędniczka ze złotymi epoletami w Rodney Bay.

 

W Customs Office nikt o żadnych pieczątkach słuchać nie chce i przeganiają nas na posterunek policji. Tam przyjmuje nas sam, bardzo sympatyczny Szef i prowadzi do swojego gabinetu. Do gabinetu Szefa wchodzi się przez areszt, w którym siedzi tylko jeden mocno znudzony potencjalny kryminalista w nieokreślonym wieku i o dziwo bez dreadlocków.

 

47 48
47*. Soufrière Police Station 48*. Poszukiwany w Soufrière groźny przestępca

 

Szef jest dumny, że w Soufrière rata przestępczości jest niższa, niż średnia krajowa. Na 100 mieszkańców miasteczka było w zeszłym roku tylko 2,7 ofiar jakiegoś przestępstwa. Nie wiem, czy to dużo, czy mało, ale myślę, że w porównaniu z Europą to chyba jednak dużo. To tak, jakby w mojej małej wiosce w Alzacji co roku było 10 osób, które zostały obrabowane, pobite, albo publicznie obrażone.


Gabinet Szefa jest jedynym klimatyzowanym pomieszczeniem w całym gmachu policyjnym (temperaturę szacuję na 15oC), no ale w końcu po co jest się Szefem?


Szef zamyka przy każdorazowym opuszczeniu swój gabinet na klucz, 'Pewnie żeby zimne powietrze nie uciekło?' pytam, co Szef radośnie potwierdza. Tutaj chyba z policją jeszcze można żartować; ale może to tylko nasz status turystów.


Szef (który notabene studiował w Harvard, co potwierdza dyplom wiszący na ścianie) dziwi się, po co nam te pieczątki, ale my nalegamy, nie chcemy dzielić losu pomocnika Sylwestra, na wypadek gdyby nas z St. Lucia nie wypuścili.


Uzyskujemy cztery tłuste pieczątki w naszych paszportach. Najładniejsze, jakie ma, tłumaczy Szef i nie domaga się żadnej opłaty.


W naszej doraźnie założonej skali przyjaznych zawodów karaibskich policjant awansuje na drugie miejsce, zaraz po rybaku (rybakiem jest Peter, tak jak jego sławny poprzednik i sponsor imienia). Na razie jeszcze nie wiemy, jak na naszej skali ocenić zawód cumownika (czyli Sylwestra).

 

49 50
49*, 50*. Uliczki w Soufrière  

 

Soufrière po krótkim spacerze okazuje się sympatycznym miasteczkiem, zamieszkałym w 90% przez ludność kreolską. Żyje ich tu, według informacji Szefa około 7 tysięcy, z których około 15% jest bezrobotnych (ale średnia krajowa jest jeszcze wyższa, co się tu z dumą podkreśla).

Głównym przemysłem w Soufrière jest turystyka. I tutaj zawijają transatlantyki, więc potrzebni są oprowadzacze, sprzedawcy pamiątek (z Chin, ale nie tylko), taksówkarze i kelnerzy. I zawijają też większe i mniejsze jachty (takie jak nasz), które potrzebują przede wszystkim cumowników, takich jak Sylwester i jego bezimienny pomocnik.


Poza tym łowi sie w Soufrière namiętnie ryby.

Jeszcze przed rybami, ale za turystyką figuruje w statystyce ulubionych zawodów praca na plantacji bananów, których tu w okolicy pełno.

St. Lucia jest największym eksporterem bananów w północnych Antyllach Mniejszych.

 

51 52
51. Polowanie na ryby 52*. Tu mieszkają rybacy i cumownicy, Sylwester też

 

Życie toczy się tu powoli, ludzie są przyjaźni i pogodni, choć bieda widoczna jest na każdym kroku. Mimo tego ulice są pełne samochodów, które bezustannie trąbią. Nie w tradycyjnym celu, żeby na przykład kogoś przed sobą ostrzegać, a tylko po to, żeby pozdrowić napotkanych znajomych. A ponieważ w Soufrière każdy każdego zna, więc trąbi się bez przerwy.


'Skąd oni biorą te samochody?' dziwi się Mariusz. W przewodniku przeczytaliśmy, że w państwie St. Lucia 80% rodzin nie posiada samochodu. Ale za to 89% (głównie więc ci, którzy nie mają samochodu) mieszka w prywatnym, a z tego 75% we własnym domu. 'Statystyka zupełnie niesamowita', mówię, 'w Szwajcarii tylko 28%....'.


'Ale co to za domy' oburza się Jola, 'jak oni mogą w takich budach mieszkać. Berek mojej babci miał lepiej, przynajmniej podłogę miał betonową'. Berek był psem. Małym i złośliwym, wszystkich gryzł. Właściwie na tę betonową podłogę wcale nie zasługiwał.


W pobliskiej Bakery (piekarnia) na Victoria Street (chyba nie ma w British Commonwealth żadnej miejscowości, w której nie byłoby przynajmniej jednej Victoria Street, tak jak w barwnym PRL-u musiała być wszędzie ulica Armii Czerwonej i 22-Lipca) chcemy kupić chleb. Przed sklepem stoi kolejka; ustawiamy się w niej bez wahania; z naszych staropolskich socjalistycznych doświadczeń wiemy bowiem, że gdziekolwiek stoją ludzie oczekujący na towar, trzeba natychmiast się też ustawić, nawet jeśli nie mamy pojęcia, za czym stoimy. Ale kolektyw wie lepiej, niż pojedyncza jednostka. Nie pamiętam, żebym się w PRL-u na tej regule kiedykolwiek zawiódł.

 

53 54
53*. Bakery 54*. Bank w Soufrière

 

Chleba (i bułek) jest w Bakery dość. Ale wszyscy czekają, bo pani ekspedientka przelicza zawartość czerwonego kosza z bułkami, przerzucając je do worka, z którego będzie potem te bułki sprzedawała. 'Wreszcie skończyła' cieszy się Waldek i czekamy, kiedy kolejka się ruszy. Ale obok stoi drugi kosz, żółty, z takimi samymi bułkami i pani spokojnie kontynuuje odliczanie. Jakoś nikogo to w kolejce nie denerwuje, więc nas też nie.


Jak wreszcie zaczyna się sprzedaż nie denerwuje też nikogo, że z samego końca kolejki przepycha się do przodu młody chłopak kreolski i wrzeszczy głośno, że natychmiast potrzebuje 6 bułek. Dostaje je od razu i nikt nie protestuje.

Chyba coś w tym jest.


Jola smętnym okiem spogląda na pobliskie ponętne sklepy, jesteśmy w centrum Soufrière, życie handlowe wrze, jest Grocery, Ironware, jest nawet Warehouse, w którym można dostać wszystko, chyba nawet kotwicę do transatlantyka. Ale dzisiaj na zakupy nie ma czasu, wystany chleb musi wystarczyć.

 

55 56
55, 56. Na zakupach w Soufrière 

 

Na wybrzeżu czeka zdenerwowany Sylwester i pogania nas do swojej łódki. Wchodzą właśnie dwa jachty norweskie i Sylwester nie chce z zarobku zrezygnować. Pomagamy mu tych dwóch Norwegów zacumować, którzy patrzą się z podziwem na swoich europejskich cumowników. Ale płacą Sylwestrowi.


Chyba się czegoś znowu nauczyliśmy.

 

57 58
57. Tu w czynie społecznym cumowaliśmy Norwegów 58. Pitony po drugiej stronie zatoki Soufrière

 

Sylwester jest wyraźnie wdzięczny za naszą pomoc. Pytamy się przy pożegnaniu, ile mu się za jego usługi należy, a on odmawia, twierdzi, że nic, że przecież jeszcze w drodze powrotnej przyjedziemy, a poza tym jesteśmy jego przyjaciółmi, a na przyjaciołach się nie zarabia. Jesteśmy bardzo zaskoczeni. 'Chyba żeby trochę na benzynę dać' mówi po chwili obopólnego wzruszenia Sylwester, ' tak żebym nie był stratny'. Liczymy szybko ile tu ta benzyna kosztuje i ile mogła Yamaha Sylwestra jej spalić. Trwa to trochę. Waldek stara się spalanie wzorem obliczyć, w zależności od mocy i średnich obrotów silnika, jak również od liczby pasażerów i siły wiatru. Obliczenia przerywa Jola i wyciąga z portmonetki 50 EC (około 20 USD). Trochę dużo, myślę, ale wręczam Sylwestrowi ten banknot, w końcu jesteśmy przyjaciółmi.


Sylwester nie jest jednak zadowolony i żąda następnych 50 EC. Jesteśmy tak zaskoczeni, że dajemy mu je bez żadnych dyskusji i Sylwester odpływa.


Peter z Castries, to wszystko twoja wina!


Jednogłośnie decydujemy, że cumownik pozostaje na ostatnim miejscu naszej listy przyjaznych zawodów karaibskich. Nie na trzecim miejscu, na ostatnim.

W zadumie nad ułomnościami ludzkiego charakteru ruszamy w dalszą żeglugę na południe.

 

59 60
59. Żegnamy Soufrière 60. Żegnamy St. Lucia

 

Po przepłynięciu około 30 mil przez nieźle wzburzony Atlantyk (St. Vincent Channel) decydujemy się na wpłynięcie do zatoki Walliabou na wyspie St. Vincent.


Komitet powitalny stanowią dzisiaj dwaj czarni chłopcy, większy Ken i mniejszy Custer, którzy pływają po zatoce pontonem i oferują swoje usługi jako cumownicy. Zgadzamy się chętnie na wypróbowany wczorajszy model: z przodu kotwica, z tyłu palma.


Zaraz jesteśmy z każdej strony otoczeni mnóstwem łódek i pontonów, z których wyciągają się do nas ciemnoskóre mniejsze i większe ręce z bananami, grapefruitami, orzechami kokosowymi, najrozmaitszymi paciorkami, naszyjnikami i pamiątkami.


I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno temu to my woziliśmy paciorki do czarnej Afryki!


Immigration i Customs są w Walliabou Bay otwarte tylko od piątej do szóstej wieczorem, my przypłynęliśmy tak na ostatnią chwilę, ale urzędniczki z brzegu do nas machają, że na nas poczekają, żaden problem, just take it easy, no worries. Nie dziwi nas to za bardzo, w przewodniku przeczytaliśmy, że za nadgodziny płaci klient-turysta.

 

61 62
61, 62. Zatoka piratów na St. Vincent: Walliabou Bay 

 

Do brzegu zawozi nam pontonem Ken. 'Welcome to St. Vincent' stwierdza na powitanie umundurowana urzędniczka., pokazuje stertę formularzy do wypełnienia i kasuje od nas za to wszystko 300 EC (120 USD). Przypomina nam również, że opuszczając państwo St. Vincent and the Grenadines trzeba się obowiązkowo odmeldować. Bo inaczej nie wpuszczą nas do następnego państwa. Ale to nas nie przeraża, za pieczątkami potrafimy już latać, nawet, jeśli trzeba po drodze pójść do aresztu.


Jesteśmy głodni jak wilki. Przebieramy się w wieczorowe kreacje i wsiadamy do naszego pontonu. Ciągniemy się po linie do palmy na brzegu. Jola wylewa wodę. Po wylądowaniu na plaży wyłania się z ciemności Custer i proponuje nam pomoc w dojściu do restauracji. Pomoc okazuje się potrzebna, bo normalnego dojścia do restauracji właściwie nie ma, wąska ścieżka wiedzie między kamieniami i różnym gruzem, a potem, w ściśle określonym miejscu trzeba się wspiąć po urwisku trzymając się nisko opadających gałęzi.

 

63 64
63, 64. Idziemy do restauracji

 

Przechodzimy przez podwórko, na którym jest pełno otwartych trumien, z lewej strony ruina jakiegoś budynku, otwarte, albo wyłamane okna zieją czarnymi czeluściami, pełno rupieci, jakieś paki starego styropianu. Wszystko stare, zapuszczone i byle jakie. Czujemy się nieswojo i zastanawiamy się, czy nie trzeba było mądrych rad posłuchać i na St. Vincent w ogóle nie zawijać.


W restauracji, którą znajdujemy zaraz obok podwórka z trumnami, jesteśmy jedynymi gośćmi. Właścicielka-kelnerka cieszy się z naszej wizyty, ale dziwi się, że chcemy coś u niej zjeść. Znajduje w końcu kartę, ceny horrendalne, ale to w końcu logiczne: skoro nie mają prawie żadnych gości to przynajmniej na tych, którzy są trzeba dobrze zarobić.


Z mieszanymi uczuciami zamawiamy wszyscy solidarnie BBQ-Pork, które okazuje się znakomite.

 

65 66
65. Podwórko z trumnami po drodze na kolację 66. W takich familokach chętnie mieszkają piraci

 

Po zaspokojeniu wilczego głodu rozglądamy się po lokalu. Restauracja jest pełna pirackich rekwizytów i dekoracji.


Jesteśmy, jak się okazuje, w miejscu, gdzie przed paru laty kręcono film 'Pirates of the Carribean', ten z Johnny Depp'em, małpą, różnymi potworami i logiką, którą tylko bystrzejsi rozumieją, ja raczej nie. Ale jesteśmy w tym legendarnym miejscu, oglądamy rozmieszczone w wielu miejscach fotografie aktorów, zdjęcia planu filmowego, różne szkice, rekwizyty filmowe, wszystko autentyczne. I czujemy się, jakbyśmy do tego wielkiego przedsięwzięcia jakoś też należeli.

 

67 68
67. Pirat w pirackiej restauracji 68. Polska w pirackiej restauracji

 

W czasie kręcenia filmu cała zatoczka była wynajęta przez ekipę filmową, a Kenowi, Custerowi i innym 'boat-boys' zakazano wstępu, pozbawiając ich zarobku.


Teraz rozumiemy, że te trumny, to podwórko i te stare, rozpadające się budynki to kulisy filmowe, których po zakończeniu filmowania nikt nie rozbierał, bo i po co?


Nie jesteśmy tu w realnym świecie, jesteśmy statystami w filmie, którego nikt nie kręci.

cdn...

*Źródło:
47, 48: travelpod, 49, 50: panoramio, 52: svbergybit, 53: flickr, 54: bizick

Recenzje i uwagi: (KLIKNIJ TUTAJ)
Klaudiusz Kobiela

Środa, 21.01.2009

 
Prawdziwa Przygoda by Marek and Jacek
Design by : Place your Website.